Piątek. 19:37.
Dzień, jak co dzień. Kolacja. Ząbki, czyli udawanie, że coś tam szoruję po to tylko, żeby zjeść trochę smacznej pasty Colgate 2+. Potem dudu, znaczy się kąpanie i spać! Taki właśnie miałem plan. Taki. Ale Ania miała zupełnie inny…
Tak miało być. Po wieczornych rytuałach. Kładziemy się. Ani Faktów, ani Wiadomości nie obejrzysz. Zresztą po co? Po tym, jak polskie media same w świat wypuszczają fake newsa, że w Polsce jest 60 tysięcy faszystów na marszu i że zaraz na pewno będą palić wioski, rabować, gwałcić i kto wie co jeszcze to… jakoś tak stwierdzam, że Strażak Sam dostarcza mi o niebo lepszej rozrywki. Jemu wierzę bardziej. Serio. Więc nie. Nie ma już czego oglądać.
Gasimy światło.
Mija 5 min. No i bal czas zacząć.
-Tataaa! Nia! Nia! – odzywa się donośny głos przy samym moim uchu.
-Ha! W tym języku jestem biegły. „Nia” to najzwyklejszy w świecie miś. Każdy to wie.
Wstaję. Idę do salonu. Szukam misia. Maleństwo przecież bez misia nie zaśnie. No, to jak tabletki nasenne. Przyniosę. Co będę dziecku żałował.
– Proszę miś. A teraz śpimy.
Cisza. 2 minuty. 5. I jeszcze jedna.
Wtem mała spryciula wstaje, jakby z procy wystrzelona. Przypomniało się jej coś jeszcze.
-Iiiiiiiiiiiiiiiiććć! Tata! Iiiiććć!
– Ale wyjmij tego smoka, bo piąte przez dziesiąte rozumiem.
Wyjęła. Nie pomogło.
Myślę. Głowię się. Co tym razem? Kolejna zagadka. Sherlocku ogarnij się! Wiesz na pewno.
– No przecież! Pić!
– Dobra Aniu. Czekaj tu! Tata pójdzie i coś skombinuje. Nie ruszaj się z miejsca!
Wstaję. Szukam tego niekapka. Nie ma nigdzie. Jak zwykle. Wszystko na czym można stanąć bosą stopą, co może wbić się i tkwić w tej kończynie leży na wierzchu. Ale kubeczka ni hu hu. No nigdzie. Wcięło. Przewalam w tę i z powrotem wszystkie kolorowe rupiecie. Nie ma. Z sypialni już donośne echo.
-Tataaaa! Iiiiććććć!
Będzie się działo.
– Dobra! Znalazłem! W namiociku był. No przecież. To takie oczywiste.
– Proszę Aniu… I gasimy światełko.
Kolejne 5 min. Śpi? Wow. Może śpi. No nic poczekajmy. Się okaże. Leżymy. Słuchać tylko przejeżdżający pociąg i głęboki oddech chyba śpiącego już dziecka. Huh.
Wstaje. No znowuż się coś dzieciątku przypomniało. Znowu chce sprawę spania odłożyć na nieco później. Czekam w zniecierpliwieniu na wyrok. Na decyzję co tym razem tata ma załatwić, bo prawie pełnoletnie, dwuletnie już dziecko ma swoje zasady. Czekam. Serce zaczyna bić szybciej. Widzę tylko stojącą w mroku, 88-centymetrową postać, która wyraźnie spogląda na mnie i buduje coraz większe napięcie. Podołam tym razem?
– Momuuu! Momu tata! – i łapie się za główkę.
Hm… No dawaj. Rusz łepetyną panie magistrze. Nie takie egzaminy się zdawało. Wiesz na pewno. Ok. Nie wiem. Załatwiła mnie. Ciemno dookoła. Światła pogaszone. Tylko ja i ona.
I „momu”. Tajemnicze słowo klucz.
No nic. Kombinujmy dalej.
– Aniu powiedz trochę dokładniej. Nie rozumiem.
– Momuu.
No tego akurat jeszcze nie słyszałem. Może gdzieś w żłobku podłapała. Nad komunikacją ciągle pracujemy.
Hm… dzwonić do tłumacza?
Nie. Dajmy mamie dokończyć zakupy w spokoju. Zaczyna się mała trzęsiawka. Łzy napływają do oczu. Oddech coraz szybszy. Oho. Zacznie się.
Biorę na ręce. Ok. Wyjdziemy ze strefy komfortu. Poza sypialnię. Czmychamy powolutku. Na paluszkach.
– Aniu. Pokaż paluszkiem. Gdzie jest to „momu”?
W kuchni nie. W łazience nie. W szafie, o dziwo, też nie. Nawet w salonie. „Momu” nie ma. Ale co jest?
Płacz jest!
– Momu, moomu!
Trzyma się za główkę. Myślę…. „Momu”. Włosy. Głowa. „Momu”. Ręka. Włosy. Włosy. Głowa. Spinka!!!
Co za głupek!
Żeby nie domyślić się, że każda mała dziewczynka musi mieć spinkę we włosach, żeby zasnąć. W każdym poradniku piszą. Nie da się bez przecież. Spinka utuli, uspokoi, pogłaszcze. Bez niej ani rusz.
Ok. Wszystkie fajnie, gdyby jeszcze był to wielkogabarytowy rowerek, który dosyć ciężko ukryć w 50-cio metrowym mieszkaniu. A spinka? Hm… latam jak głupi. Biegam dookoła, jak Ci co gonili Benny’ego Hilla. Kuchnia. Łazienka. Sypialnia.
Tam już dantejskie sceny. Łzy leją się jak na wiosnę roztopy.
Pod łóżkiem może? W maminej kosmetyczce. No tego dnia akurat nie. Pudełeczko z lekami. Pod umywalką. W samochodziku. Nie ma nigdzie. Płacz coraz głośniejszy. Sąsiedzi już się pewnie szykują.
Jest! Znalazłem!
Co za duma. Tata bohaterem w swoim domu. Łzy ustały. Nieśmiały uśmiech pojawił się pod nosem. Wpiąłem spinkę. No teeeraz to można spać. Jak lord.
Kładziemy się po raz czwarty. A co tam.
Déjà vu raz jeszcze. Błogi spokój. Cisza. Mi już zaczyna się coś śnić. Chyba, że Anula śpi. Ile to już trwa? 5, 10 min? A gdzie tam! Ponownie widzę stojącą w mroku małą postać, zerkającą na mnie.
Co tym razem?
– Tata tam.
Wow! Do łóżeczka. Sama chce. Większa radość chyba niż z awansu na mundial. To jest to. Radość nie trwała długo. Zaczął się nowy płacz. Z nowym słowem w roli głównej.
-Kiaaa. Tata. Kiaaa!
No masz Ci los. To też jakaś nowa łacina. Czego oni ich uczą na tych zajęciach.
Będę twardy. Wytrzymam. No dobra. Poległem. Biorę na ręce.
– Aniu pokaż. Pokaż mi to „kiaa”.
Kuchnia. Salon. Łazienka. Korytarz. Salon. Łazienka. Nie ma. „Kia” nie istnieje. Dała za wygraną. Wróciliśmy do sypialni… cdn.
Nie wiem, czemu czasem zawiewa blogiem parentingowym, ale chyba dlatego, że każdego dnia z dzieckiem możnaby napisać spokojnie 50 stron e-booka.
No nie powiem. Nie jeden straciłby cierpliwość przy 5-ciokrotnym podchodzeniu do lądowania. Piątej próbie usypiania.
Ale wiesz co?
Jesteś taki sam. Ja też jestem. Bo jeśli nie chcesz czegoś zrobić to wymyślisz tryliard powodów, żeby tego nie robić. Wszystkie sprawy odkładasz na później. Na potem. Na jutro. Ania nie chciała spać. Ale wiedziała, że zwykłe „nie chce” nie zadziała.
Ile masz takich spraw, do których zbierasz się 60-ty raz, bo jakoś tak nie po drodze?
Wiesz, że robić trzeba, wypada, pasuje. Ale kiedy się zbierasz to tak jakoś przypomina Ci się, że przecież spinki nie masz we włosach. Że pić Ci się akurat zachciało. Że miś, czy inny jakiś kwiatek trzeba akurat podlać. Że to. Że tamto. Że tyle rzeczy akurat zrobić właśnie trzeba. A te nieszczęsne 8 godzin w pracy i kolejne kilkanaście w domu kompletnie Ci nie wystarczają.
I czekasz na ten cudowny moment, kiedy złoty ptak, pełen motywacji, przyfrunie z niebios, usiądzie na Twoim ramieniu i powie do ucha:
– Płyń mistrzu… Daję Ci moc chcenia. Od teraz będzie Ci się tak chciało, jak Ci się nie chce.
Otóż nie! Nie przyleci. Nie spadnie na Ciebie jakiś gwiezdny pył pełen dobrych myśli, dobrego samopoczucia i magicznej, pozytywnej energii, który cudownie sprawi, że Ci się chcieć zachce.
Jak zatem przestać odkładać sprawy na później?
Jest parę magicznych sekretów. Posłuchaj uważnie. Nie powtórzę.
Ready?
Usiądź wygodnie. Wyprostuj się. Wyłącz wszystko, co masz pod ręką.
Oto pierwszy z nich.
#1 Zapomnij o napływie motywacji
Musisz usiąść i zacząć robić. Autoreżim to jedyny sposób. Konsekwencja to jedyny sposób. Zmuszenie się zwyczajne do czegoś, co po prostu zrobić musimy to jedyna metoda. Taka złota rada.
Możesz wspomóc się jakąś sprytną techniką.
Pisałem coś o tym w artykule o pomidorze. Możesz też uświadomić sobie, co tak strasznie Cię rozprasza.
Ale prawda jest, jaka jest. Zacisnąć zęby. Ustalić datę i godzinę. I wtedy właśnie, żeby nie wiem co, zrobić to. Zabroń sobie odłożenia czegoś na później.
Kropka.
#2 Powiedz, zapisz co Ci nie przeszkodzi
Jeśli już wszystko inne nie wypaliło to weź klawiaturę, albo inny długopis i napisz drukowanymi.
NIE POWSTRZYMA MNIE:
- NAGŁA POTRZEBA SIKU…
- NOWE POWIADOMIENIA NA FACEBOOKU…
- NAGŁY E-MAIL…
- KOLEGA WOŁAJĄCY NA KAWĘ…
Ustal sam sobie to, co Cię nie oderwie. Przenigdy. Podpisz kontrakt sam ze sobą, opraw w wirtualną ramkę i powieś gdzieś najlepiej.
#3 Pokrój pracę na kawałki
Dosłownie. Bierz siekierę i do dzieła.
Często od samej myśli, że masz przygotować zestawienie sprzedaży za pół roku sprawia, że mdlejesz. Bo tak tego dużo. Bo tyle danych trzeba.
Każde zadanie podziel na 100 małych kroczków. I rób powoli. Jeden po drugim. Świadomość, że masz coś jednego, wielkiego do zrobienia miażdży Twój umysł. Pokrój to na fragmenty. Wtedy łatwiej ; )
#4 Nie myśl o końcu
Myśl o początku. Nie wbijaj sobie do głowy kiedy masz to skończyć. Myśl kiedy powinieneś zacząć.
Jak zacząć? Od czego?
Bo, gdy skupiasz się na zakończeniu to od razu paraliżuje Cię strach przed tymi wszystkimi elementami zadania, ryzykami, nieprzewidzianymi scenariuszami, tym ogromem rzeczy do zrobienia. To jest tak straszliwe, że czasem lepiej odłożyć na później. I tak robisz.
Pomyśl, że musisz tylko zacząć. Jakiś drobny szkic zrobić. A później będzie Ci głupio nie kontynuować skoro masz już szkic. Więc skończysz. Każda wyprawa zaczyna się od pierwszego kroku. On jest kluczowy.
#5 Odpuść sobie perfekcjonizm
Budujesz sobie w tej głowie doskonały obraz produktu końcowego. Końcowej prezentacji. Zestawienia. Planu.
Błąd!
Odpuść myślenie, że musisz być zawsze perfekcyjny. Masz być dobry. Zrobione jest zawsze lepsze od doskonałego. To ciągłe, nieuzasadnione szukanie ideału niejednego artystę puściło z torbami. Dążenie do doskonałości to genialny pretekst do odkładania rzeczy na później. Aż wena przyjdzie.
Ustal z tym, który Ci to zlecił wymagania minimalne, czy akceptowalne i na tym się skup.
Używasz Excela?
Ja tak. Ma ciągle drobne błędy, brakujące funkcje. Ale, gdyby taki Gates przy każdej kolejnej wersji chciał rozwiązać wszystkie problemy, które miliard użytkowników zgłosiło to w życiu nie wypuściłby kolejnej wersji Excela. I nie miałby czego do gara włożyć. Dlatego, co jakiś czas wypuszcza nowszą, trochę lepszą, ale wciąż niedoskonałą wersję.
Nie myśl, że to ma być genialne. Ma być dobre. Genialność może być, co najwyżej efektem ubocznym Twojej dobrej wersji.
To te sekrety. Żadne cuda.
A Ania nie zasnęła po kolejnej spełnionej zachciance. Zasnęła, bo przy razie szóstym przestałem reagować. Zasnąłem jak sfinks. Udałem, że mnie nie ma. Nie słyszę. Trochę pomamrotała. Pokręciła się. Pogibała. Ale odpuściła. Zasnęła. Bo już nie miała czym się rozproszyć i wzięła się do roboty.
P.S. Właśnie żonka wróciła. Uświadomiła mi, że mała jakoś inaczej mówi na spinkę każdego dnia. Uff. Nie jest ze mną tak źle.
P.S. 2 A masz jakąś jedną, szczególną metodę na walkę z tym wstrętnym odkładaniem spraw, która wyjątkowo u Ciebie zadziałała?
Pokrój pracę na kawałki. TO DZIAŁA! :-)
Super, bardzo trafne myśli! ;)
Dzięki. Mi szczególnie pomaga myślenie o zrobieniu chociaż szkicu
Swietne rady, sama tez dziele ogromne zadania na kawalki i wtedy latwiej je ugryzc i praca mnie nie przytlacza. I nie czekam NIGDY na wene. Wena ma to do siebie, ze przychodzi, jak sie zacznie pracowac. Jakbym czekala na wene, to pewnie napisalabym jeden tekst na bloga i na tym by sie skonczylo :)
Bardzo mi się spodobał Twój wpis….jestem ciekawa o której zasnęła :-) Zauważyłam u mnie, że czasem, kiedy chcę, by dziecko wcześnie poszło spać i wieczorny rytuał zaczynam wcześnie, niż zwykle w rezultacie i ostatecznie zasypia później …. ot takie luźne spostrzeżenie. A co do tych sposobów, jak nie odkładać. Punkt 2 bomba – faktycznie trzeba pomyśleć, co nie będzie mi przeszkadzać. U mnie np. porozrzucane zabawki, które widzę i syf w kuchni, który czuję.. Super :-)
Zasnela gdzieś po około godzinie. Było trochę płaczu, ale czasem po prostu inaczej się nie da. A słowotwórstwo jest naprawdę imponujące. ?