Środa. 6 września. Godz 17:14. Valletta.
Stolica Malty. Cudowne miejsce. Wizytówka najdalej wysuniętego na południe dumnego członka Unii Europejskiej. Leży niżej niż stolica niegdyś kluczowego wakacyjnego kierunku każdego polskiego Janusza i Grażynki. Tunezji rzecz jasna.
Wychodzę z biura. Gorąco jak na koncercie Dawida Kwiatkowskiego. Pot się leje. Sączy się jak krople rosy na piwie siedzących obok angielskich turystów w szortach i klapkach od Armaniego…
Jak miło odwiedzić swoją dawną kolonię. Swój były niezatapialny lotniskowiec. Bazę wojskową i wypadową, drenowaną przez blisko 150 lat. Gdyby nie ta decyzja Kongresu Wiedeńskiego z 1814 to może nie byłaby tak bombardowana w czasie drugiej wojny przez Włochów, którzy byli notabene 100 km dalej.
No nic.
Dzwonię do mojego taksówkarza.
– Jestem gotowy. Kiedy możesz podjechać? – pytam zupełnie grzecznie.
– Pół godziny i jestem na miejscu – bez odbioru.
Fajnie.
Chodzę. Czekam. 20, 30 min. Obszedłem trzy razy katedrę św. Jana. Przepiękna budowla. Barokowe zdobienie, jakich nie zobaczysz nigdzie w świecie. Wchodzisz i robisz jedno wielkie WOW. Japońcy wywalają całą kliszę na swoich smartfonach. Zachwyt sięga zenitu. Bez wyjątku. Girolamo Cassar, główny architekt, zarobił pewnie tyle, co teraz Bill Gates przez 2 lata, a miasto pozbyło się kasy na parę ładnych kwartałów.
Ale jakoś nikt nie oburza się, że ktoś miał czelność 450 lat temu wywalić taką fortunę na coś sakralnego. Nikt nie tworzy na fejsie grupy:
„Jestem przeciw pięknym katedrom”
Ale jak teraz kościół zbuduje bazylikę to hejt nie z tej ziemi.
„Jak tak można?? Tyle kasy na coś takiego?! To jest szczyt chamstwa! To by mogło przecież pójść na biednych!”
Stary. Jak się oburzasz na ładne i drogie kościoły to nie właź do Bazyliki św. Piotra, czy takiej właśnie Katedry św. Jana na Malcie i nie cykaj tysiąca fotek. Jak się oburzać to na to, co teraz i to, co kiedyś. Bądź konsekwentny.
Także katedra w Valletcie jest mega.
Niestety tylko na zdjęciach z googla podziwiałem te freski. Bo zamykają o 16:30. Ktoś, kto pracuje jak człowiek do 17:00, czy 18:00 niestety ma blade szanse. Zaczynam czwarte kółko. Dochodzi 18:00. Chłopa nie ma.
– O co chodzi? Gdzie mój niezawodny Mr Joseph?
No nic. Pójdę raz jeszcze. A co tam.
Patrzę w dal przez ciemne okulary. Pojawia się srebrne cacko. Peugeot 407 kombi. Z alufelgami i klimą rzecz jasna. Biegnę jak głupi. Myślę, no później nie mogłeś. Wsiadam.
– Dziękuję za punktualność – wypalam, tylko lekko wściekły. W końcu 50 min czekałem.
Joseph spojrzał na mnie. Odpalił silnik. Zapuścił klimę na piąty bieg tak, że mi ręka prawie odmarzła i docisnął pedał gazu. Wcisnęło mnie w szary, wypłowiały fotel.
Czekam na jakieś wyjaśnienia. Coś usłyszę? Nic z tych rzeczy.
– Jutro biorę Ubera. Koniec z tym robieniem sobie jaj z klienta – pomyślałem głośniej od ryku silnika odrzutowca.
Joseph docisnął pedał do dechy.
– Dobra. Nie odzywam się, bo mnie zabije. Może taka kultura. Ale już ja go obsmaruję na fejsbukach. Wywalę mu takie komentarze, że już pies z kulawą nogą nie wsiądzie do tej blaszanej, maltańskiej puszki.
Wciskamy się w te wąskie uliczki. Ktoś znowu zaparkował jak bałwan. Trąbienie nie pomaga. Auto głupka samo nie ruszy. Cofamy. Zmieniamy trasę. Tłum na autobahnie nie z tej ziemi.
Wszyscy pędzą jak antylopy gnu przed śmiercią Mufasy.
Nagle dziecko na drogę wyskakuje.
– Gdzie matka? Prawa rodzicielskie odebrać!
Jedziemy dalej. Mijamy port Sliema. Ogromny wycieczkowiec na 20 pięter. Dwa razy wyższy od mojego bloku. Stoi w porcie i czeka na niemających co robić z nadmiarem mamony Włochów i Francuzów.
– 8000 Euro – krzyknął Joseph.
– Co takiego? – zapytałem, zaskoczony, że przemówił.
– 8000 Euro kosztuje rejs tym cackiem dla całej rodziny – powtórzył.
– Serio? Nie wierzę. My, Polacy takie wycieczki wynajdziemy w internetach za 5 razy mniej.
– Niemożliwe.
Jedziemy dalej. Saint Julian’s. Urokliwa okolica. To jedna z tych dzielnic, gdzie nie sposób nie wyjść i nie utknąć zupełnie przypadkiem w knajpce nad brzegiem morza. I podziwiać krajobrazu wyłaniającej się znad horyzontu Sycylii. Nie widać jej rzeczy jasna. Choć to tylko 100 km w linii prostej. Puby, knajpki, turyści zachwyceni życiem i spędzający swój jedyny, dwutygodniowy urlop w swojej byłej kolonii. Do tej pory wszyscy lewą stroną jeżdżą. No i wszyscy angielski mają w jednym palcu. Staruszkowie też. Widok wspaniały.
Zbliżamy się do Saint George’s. Powoli gaśnie słońce. Już prawie 19:00. Za chwilę zmrok. Światełka zaczynają budować klimat tych apolińskich miasto-dzielnic Malty. Patrzę w lewo. Na jakimś bloku ogromny krzyż.
– Ci maltańczycy są naprawdę wierzący – pomyślałem.
Czas mija, a mój Joseph ani słowa o swojej wtopie. Zero komentarza. Zero kastomer fokus.
We mnie dalej siedzi ta złość. Ten polski, kurde hejt, że ktoś miał czelność obrazić klienta dwudziestominutowym spóźnieniem. To rośnie jak styczniowa lawina nad Morskim Okiem. Niby nic, ale jak walnie to zmiecie wszystko w pył.
Hał der ju?
Jak śmiałeś nie przyjechać na czas i nie poinformować szanownego Polaka o swoim kiepskim jak zima w listopadzie serwisie transportowo nie wiem jakim.
Jak mogłeś obrazić zagranicznego człeka, który wręcz uczulony jest na obsługę klienta.
Wysypki dostaję jak mnie ktoś tak traktuje. Te i inne myśli mną rzucały całą drogę.
Cisza. Nic. Jedziemy dalej.
Czekaj, tylko dojedziemy do hotelu i odpalę moje pudło. Już ja Ci pokażę. Poczujesz moc internetów i opinii wszechwiedzących internetowych trolli. Dopadnie Cię miecz negatywnych komentarzy.
– Mój syn zachorował – jakiś szmer usłyszałem.
– Że słucham? – pociągnąłem temat.
– Mój syn zachorował. Musiałem po niego jechać – dokończył szofer.
– Masz małe dziecko? – zapytałem z niedowierzaniem, bo siwy włos nie wskazywał bynajmniej na świeżo upieczonego tatusia.
-Nie. Mój syn ma 18 lat – ciągnął.
– 18 lat i musiałeś go odebrać. Nie mógł wrócić autobusem? – w miarę grzecznie przedłużyłem tę rozmowę.
– Nie.
– Dlaczego?
– Bo to mój syn. Jednego go mam. Coś mu się stało. Zadzwonił, że źle się czuje. Czymś się zatruł. Jakaś grypa żołądkowa. Nie chciał wracać autobusem. Zapytał, czy go odbiorę, zaraz po tym jak Ty zadzwoniłeś – wyjaśnił krótko.
– Nie mogłeś go zabrać i odebrać mnie razem z nim?
– I’m sorry Marcin (maltańskim angielskim), ale mój syn jest dla mnie ważniejszy. Nie wiem, czy mogłem wziąć jego i Ciebie razem. Nie wiem. On po prostu chciał jechać do domu. Chciał, żebym go odebrał i zawiózł do swojego pokoju. Zadzwonił do mnie. Głos mu się łamał. Coś było nie tak. Wyraźnie.
Mr Joseph ciągnął dalej – Wiesz, niecałe 15 lat temu, kiedy nogę obdarł na placu zabaw, krew się lała, to byłem jedynym, który mógł go uratować, przytulić, wytrzeć te łzy i czerwoną maź z osmolonego kolana. Może i ma 18 lat i mógłby się już usamodzielnić. Żeby się nauczył życia. Żeby stawił czoła rzeczywistości. Niech się sam do tego domu odwozi. To już nie dzieciak przecież jest. Ze mną ojciec się tak nie patyczkował. No i mam przecież swój biznes i swoich klientów. Ale wiesz co… gdzieś to mam. On naprawdę jest dla mnie numerem jeden. Są jakieś priorytety, prawda? Wziąłem, odwiozłem go i potem przyjechałem po Ciebie.
Potem spojrzał na mnie w lusterku – Wiem, że dajesz mi pieniądze za trasy i mam pracę dzięki takim klientom jak Ty. Że nie miałbym gdzie jeździć i kogo wozić. Cisną mnie wszyscy, żeby dbać o tego klienta. Uśmiechać się i gonić to tam to tu. Robić za głupka. Kawy z żoną nie wypiję, bo już telefon, że za 15 min mam być na drugim końcu wyspy.
– Ale ja muszę sfolgować. Syna mam jednego. A klientów… klientów mam kilku. Nie jesteś dla mnie najważniejszy – szczerze podsumował mi w twarz.
– Hm.. Wiesz co. Mi właściwie wcale się nie spieszyło. Nawet się ucieszyłem, że Cię nie ma. To sobie mogłem jeszcze raz zwiedzić uliczki Valletty. Wystające wykusze, małe kawiarenki, wysuwające się na końcu ciasnych uliczek skrawki Morza Śródziemnego. Kurczę, jaką wy ładną macie tę stolicę. Poważnie.
– No to dobrze Marcin. Bo już myślałem, że jesteś na mnie wściekły – skończył Joseph.
– Do zobaczenia jutro.
– Do widzenia. 7:30 jak zwykle.
robi wrażenie