Wracam z pracy jak co dzień. Wsiadam do tramwaju pełnego ludzi-sardynek. Jak zwykle nie ma się czego złapać, więc każdy przystanek będzie jak jazda na snowboardzie.
– Proszę odsunąć się od drzwi. Proszę odsunąć się od drzwi! – wrzeszczy upierdliwy automat.
Wszyscy niby odsunięci, a ten drze się dalej. No wreszcie. Drzwi się zamknęły. Jedziemy.
Co by tu porobić przez te kolejne 30 kilka minut?
Odwracam wzrok na godzinę dwunastą i widzę młodego, dostojnego jegomościa…
Spodnie z trzema, śnieżnobiałymi paskami. Na obu nogawkach. Żakiecik z podobnego materiału, tyle, że z haczykiem. Na głowie cienia nawet włosa. Między uszami słuchawki, rodem z tych filmów o pilotach z Dywizjonu 303. Wzrok ponury. Postawa albo raczej posiedziawa delikatnie tylko agresywna. Lepiej, żeby moje oczy nie spotkały się z jego na tym samym horyzoncie. Bo kto wie. Nie za takie rzeczy można w tym mieście oberwać.
Otwierają się drzwi. Do tej samej lokomotywy wkracza wysoki, przykładny ojciec z córeczką. Ta ma piękne, kręcone blond loki. Niebieskie oczy. Smukła buzia. Jakiś metr wzrostu.
Tylko drze się wniebogłosy. Zajmują wygodne miejsce tuż obok pana w dresie, niespełna dwa kroki ode mnie.
– Czemu ta dziewczynka tak krzyczy? – szperam w myślach.
-Tatooooo! Boli. Bardzo boliii. Bardzoo.
Ściąga buta. Chwyta się za stopę. Patrzy na tatę. Oczy toną we łzach. Szuka bezwiednie ratunku w ramionach bezradnego rodzica, ale boleć najwyraźniej nie przestaje.
– Cicho. Malutka. Zaraz dojedziemy. W domu coś wymyślimy. Bo nas wyrzucą. – uspokaja córkę, delikatnie przytulając.
Ludzie spoglądają na siebie. Niektórzy odchodzą do drugiego wagonu. Krzyk nie do wytrzymania.
– Poczta Główna – kontynuje automat.
– Tatoo. Boli. Boli. Boooooli! – mała nie przestaje szlochać.
Widzę, że mój bohater w dresie też zaczyna się niecierpliwić. Spogląda nerwowo przez lewe ramię. To w okno. To znowu na wrzeszczącą, małą istotę. Spuszcza głowę. Chyba coś burknął.
– Oj. Coś sie zaraz wydarzy – myślę znowu.
Dziewczynka uspokoić się nie może. Tak jakby z każdą sekundą dodawała jeden decybel do swojego śpiewu. Norma już dawno przekroczona. Słuchawek ochronnych w tramwaju brak.
No musi ją boleć. Skręciła tę stopę. Przeskakiwała pewnie z krawężnika na drogę. Tata próbował złapać. Nie zdążył. Źle stanęła. Skręcona kostka.
Dworzec główny. Tłum wysiada. Dziewczynka zostaje. Kolega też. Krzyk coraz większy. Atmosfera nijaka. Drzwi się zamykają. Tramwaj rusza dalej. Dziewczynka wciąż szlocha wtulona w ojca. Starsza pani kiwa oscentacyjnie głową. Już ona by wiedziała jak dziecko wychować.
Zbliżamy się do kolejnego przystanku. Mała blond nie przestaje. Kolega wstaje i zamiast do drzwi podchodzi do ofiary chodnikowych nierówności.
Wiedziałem!
Ale poleci wiązanka. Ale ich poczęstuje siarczystymi ku* wu* sru* czy czym tam jeszcze. Żeby tylko jakiegoś młota nie wyciągnął.
– Dziecko oszczędź! – pomyślałem tylko.
Podchodzi coraz bliżej. I bliżej. Sięga do kieszeni. Ojciec zdezorientowany, choć o głowę wyższy od osobnika. Poradzi sobie. Ten wyciąga coś z kieszeni. Co on tam trzyma? Wychylam się dyskretnie zza pani z wózkiem. Oczom nie wierzę. To cukierek! No zwykły cukierek. Daje małej i mówi:
– Nie płacz królewno. Trzymaj. Wiesz no, będzie wporzo. Zaraz dojedziesz do domu. Tata weźmie na ręce. Pocałuje czy tam ten i przestanie boleć. Żółwik. No przybij żółwika. Trzymaj się! – niezbyt zgrabnie sklecił te kilka słów i wyszedł.
Dziecko zaniemówiło z wrażenia, ludzie też, a noga chyba od razu jak nowa. Żółwika przybiła.
A ja?
Nie. Ja wcale nie pomyślałem na pierwszy oka rzut, że to lokalny kibol, który właśnie jedzie odebrać 60-centymetrowy scyzoryk, bo akurat umówił się z kolegami, w którymś z lasów. Naprawdę do głowy nie przyszło mi, że może to być lokalny kolekcjoner samochodowych części „znalezionych” i sprzedawanych na Allegro. Ani ten, co to uśmiecha się do Ciebie tylko, jeśli oddajesz mu po 24:00 swój najnowszy smartfon z nadgryzionym jabłkiem w zamian za spokojny powrót do domu. Nie. Nie pomyślałem, że może to być ten taki, co to sobie zaraz browara w tramwaju otworzy, żeby pokazać, w którym miejscu ma zakaz spożywania wesołych trunków w miejscach publicznych.
Serio?
Właśnie dokładnie tak pomyślałem! Właśnie tak! I parę innych rzeczy też.
I powiem szczerze było mi wstyd. Wstyd, bo choć sam uważam się za w miarę poczciwego mieszkańca tej planety to jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby podejść i podnieść na duchu małe dziecko, które przerażone pierwszym poważniejszym bólem nie wie jak ma reagować i guzik sobie robi z tych wszystkich ponurych spojrzeń.
Bo skąd dziecko wie, czy boleć przestanie czy nie? Czy to już tak na zawsze noga będzie nie do użytku czy może jutro znowu będzie mogło stać w kolejce do zjeżdżali na placu zabaw? I czy tata naprawdę tę nogę naprawi czy tylko tak mówi?
Ale ten ktoś, kogo myślami posadziłem w ostatnim rzędzie, zaraz koło tych, co odsiadują w celi niejeden wyrok, podszedł, choć ani dziewczynki ani ojca jej nie znał i rękę chciał podać. I cukierka dał. I pewnie by przytulił, gdyby mógł. I żółwika przybił. Nie był raczej ojcem i na polskim też niezbyt uważał, bo z pocieszania egzaminu pewnie by nie zdał, ale spróbował. Tak, jak tylko umiał.
A ja problemu najmniejszego nie miałem, żeby stworzyć sobie w tej głupiej głowie życiorys tego kolegi, dlatego tylko, że ciuchy nosił takie bardziej „koło domu”.
I nie patrz tak, bo robisz dokładnie to samo.
Patrzysz i „wiesz”. Wiesz kto to jest. Wiesz, czego po takich jak ten typ możesz się spodziewać.
Zagadać czy uciec?
Dać 2 zł czy nie dać?
Wiesz doskonale, że łysy to bije, śmierdzący to menel, stary to zgrzybiały, a ten z flagą to narodowiec i na pewno ma baseballa w kieszeni. A jak Ci się przypadkiem sprawdzi to O! jaka satysfakcja z dumnie wypowiedzianego „Wiedziałem!”
Po co to robimy? Czemu tacy jesteśmy? Dlaczego tak szybko podejmujemy decyzję? Oceniamy bez mrugnięcia okiem? Ile genialnych osób pominęliśmy na swojej drodze, dlatego tylko, że ustawiliśmy ich, gdzieś za swoimi plecami po czterech słownie sekundach spojrzenia?
Może nawet nie wiemy, ile straciliśmy potencjalnych przyjaciół?
Może dres miał ten tego no siorę czy co i obudziło się w nim su-mienie, o którym pan ksiądz mu pitolił, jak jeszcze chodził do szkoły, to jest do podstafufki, znaczy się jego jedynej szkoły. A w każdej innej sytuacji mógł zareagować zgodnie z dress-kodem :)